— Chodź, zwiedzimy opactwo, Abbaye de Lérins, w przyklasztornym sklepiku kupimy olejek lawendowy, obejdziemy wyspę i na lunch wrócimy promem na Sainte-Marguerite. Zawracamy w głąb lądu i między ciągnącymi się po obu stronach winnicami idziemy w stronę opactwa, epicentrum wyspy — zaledwie pięć minut drogi — gdzie znajdujemy kościół i alejkę pod kamiennymi łukami, prowadzącą do sklepu i ogrodów. Poustawiane w strategicznych punktach kamienne ławki zachęcają do refleksji i modlitwy. Chcę tutaj przystanąć na chwilę, obcować z pięknem przyrody, chłonąć zapachy sosen i eukaliptusów, ale Michel pogania mnie. Gdy zbliżamy się do opactwa, serwuje mi szybką, skomasowaną porcję historii. Te dwie wyspy były niegdyś najpotężniejszymi ośrodkami religijnymi w południowej Francji. Na Saint-Honorat w piątym wieku zamieszkiwał pustelnik św. Honorat (stąd nazwa), zachęcony przez biskupa Fréjus do przybycia i stworzenia tu świętego zacisza. Zbudowano klasztor, który pod patronatem św. Honorata stał się ośrodkiem szkoleniowym dla księży nowicjuszy, jak również miejscem, w którym krzewiono naukę Chrystusa. Święty Honorat, później biskup Arles, zmarł w roku 429, ale tradycja opactwa przetrwała długo po nim i jest kontynuowana do dzisiejszego dnia, wyjąwszy krótki okres pod koniec osiemnastego i z początkiem dziewiętnastego wieku, gdy wyspę przejęło państwo, wystawiło na aukcji i sprzedało pewnej aktorce z Comédie Française. Chichoczę z uciechy, wyobrażając sobie aktorkę właścicielkę. Nosząca egzotyczne nazwisko Mademoiselle Alziary de Roquefort była, według Michela, wielką przyjaciółką malarza Fragonarda. Marzę, by dowiedzieć się czegoś więcej. Czy była tak czarująca, jak sugeruje jej imię?
W roku 1869, Michel nie zna przyczyny tej zmiany, wyspa wróciła do cystersów, którzy od tamtego czasu zamieszkują ją, uprawiają i ciężko pracują, by zadbać o te tereny i odbudować opactwo warownię.
— No widzisz, jesteśmy.
Cystersi to zakon, w którym obowiązuje reguła milczenia.
Widzę dyskretne znaki, nakazujące nam mówić szeptem, być odpowiednio ubranym i okazywać szacunek dla obyczajów mieszkańców wyspy. Cał kiem niestosownym widokiem w tej historycznej scenerii jest budka telefoniczna przy rozstaju piaszczystych ścieżek obsadzonych sosnami. Po kilku sekundach natykamy się na grupę Amerykanów, bez koszul i w szortach, zebranych przed wrotami opactwa, pstrykających zdjęcia i głośno zachęcających się nawzajem do zobaczenia tego lub owego. Czy oni nie umieją czytać? Ale zaraz uświadamiam sobie, już bez krytycznego osądzania, że napisy są tylko po francusku. Mogą nie rozumieć. Podejście do murów opactwa zdobią wysokie, rzucające cień palmy. Niemal uginają się pod kiściami ciemnorubinowych owoców, przypominających bardziej owoce ugli* niż daktyle. Wzdłuż ścieżki rośnie w obfitości Agapanthus, już zaczynający przekwitać, a kaktusy Ficus indica, wysokie jak drzewa, przytłaczają kwiatowe klomby. Te także mają owoce: kłujące gruszki koloru terakoty. Do klasztoru i kościoła wchodzi się przez żelazną furtę, rozświetloną połyskującą plątaniną kwitnących bugenwilli. Z napisu wyrytego w kamieniu węgielnym dowiaduję się, że św. Patryk studiował tu pod kierunkiem św. Honorata, zanim wyruszył na północ, do Irlandii. Jako irlandzką katoliczkę informacja ta wprawia mnie w dobry nastrój. Patryk wylądował w Irlandii, a ja tutaj. Sklep prowadzą dwie damy w średnim wieku, jedna z nich sprzedaje nam olejek lawendowy i kilogramowy słoik rozmarynowego miodu, który gorąco poleca. W tle słychać ciche śpiewy gregoriańskie — można je nabyć na płycie kompaktowej. Przybywają Ameryka nie. Kupują butelki słynnego likieru mnichów. Jeden wyciąga swoją z papierowej torby, zdejmuje zakrętkę i żłopie łapczywie.
* owoce ugli — ugli fruit, hybryda grejpfruta i pomarańczy, rośniegłównie na Jamajce.
— Jezu! — ryczy ze śmiechem. — To warte każdej ceny! — Butelka przechodzi z rąk do rąk i w kilka chwil zostaje opróżniona do dna.
Kobiety ze sklepu patrzą na tę scenę oszołomione, a my pośpiesznie wychodzimy na zewnątrz. Na dalszym krańcu wyspy, po stronie nawietrznej, wznosi się ufortyfikowany klasztor. Naruszony zębem czasu, samotny, imponujący. Wysoka, prosta budowla wyciosana z potężnych kamiennych brył. Wzniesiony na końcu cypla, stoi frontem ku morzu, w stronę, jak mi się wydaje, Calvi, miasta na północno-zachodnim brzegu Korsyki. W tak eksponowanym miejscu każdy jego kamień jest chłostany wiatrem, co sprawia, że delikatny, brzoskwiniowy odcień kamienia nabiera jeszcze większego uroku. Dostrzegam koper morski wyrastający z murów od strony wody i jakieś nie znane mi purpurowe kwiaty, rozpychające się niczym psotne stokrotki. Od otwartego morza fale uderzają o skały nieustannie, z jakąś przytłaczającą brutalnością. Płacimy po pięt naście franków samotnej studentce, długowłosej blondynce siedzącej nieporuszenie na rdzewiejącym żelaznym krześle i czytającej książkę, której kartki wciąż odwraca wiatr. To za wstęp do ruin. Gdy wchodzimy po kamiennych schodach, ukradkiem rzucam okiem ku mieszkalnej części opactwa. Nigdzie nie widać żadnego mnicha. Czyżbym oczekiwała, że zobaczę, jak wypatrują nas niczym ciekawscy sąsiedzi? Wzdrygam się na widok brudnych okien, ale po chwili uświadamiam sobie, że to odległość mnie zmyliła. Cele zabezpiecza przed komarami taka sama siatka jak ta, którą znaleźliśmy zainstalowaną na naszej farmie. To miejsce promieniuje spokojem, wydaje się niemal zapomniane. Wyobrażam sobie samotnych mnichów na kolanach przy modlitwie, w celach. Intryguje mnie doniosłość rozmyślań, głębokość duchowych refleksji kultywowanych za tymi murami. Te tajemnice pozostaną dla mnie na zawsze niedostępne. Nigdy nie dowiem się, jakiej ofiary wymaga taka egzystencja, ile odwagi, poświęcenia i bezwzględnego powołania. Zakon cystersów został założony pod koniec jedenastego wieku, aby przywrócić ascetyczne życie, bardziej zdyscyplinowane, w posłuszeństwie Bogu. Reguła św. Benedykta, założyciela zakonu, brzmi: Ora et labora — Módl się i pracuj. Wypowiedziane na głos przesłanie wydaje się nietrudne do osiągnięcia. Znów myślę o fortyfikacjach opactwa. Jakże inna energia musiała ożywiać tę wyspę, gdy wznoszono na niej budowlę przeznaczoną do ochrony mieszkańców przed grabieżczymi Saracenami. Wewnątrz — czy powinnam używać tego określenia, jeśli dach jest zaledwie kawałkiem otwartej na błękit nieba przestrzeni?
— nie ma wiele do zobaczenia poza starymi murami, pochodzącymi z jedenastego i dwunastego wieku oraz kilkoma enklawami, gdzie trwa odbudowa. Kapitularz jest ciemnym, zatęchłym pomieszczeniem, zagraconym połamanymi drewnianymi krzesłami i porzuconą ikoną Madonny z Dzieciątkiem. Widać tu trochę ładnych marmurowych oraz kamiennych filarów i łuków, także marmurowe schody, ale ostatecznie okazały majestat tej fortecy tkwi w zapierających dech widokach, które oferuje jego lokalizacja. Niestety, nie jest możliwe rozkoszowanie się nimi i docenienie ich w pełni, jako że wszędzie szczeliny wylotowe pozamykano, wprawiając w nie obramowane metalem szkło przypominające okropne, byle jakie szyby. Ta innowacja bardzo tu razi i tak nie pasuje do odtworzonej murarki, że aż napawa mnie wstydem. Dlaczego pozabijano te otwory na głucho? Może po to, żeby turyści o złamanych sercach nie mieli okazji szukać śmierci, skacząc na zdradzieckie skały poniżej? Lub by zniechęcić do podobnego czynu mnichów nie mogących dłużej znieść samotnego życia, na które się skazali? Przechodzę od kapitularza do sali modlitwy. W samym centrum klasztornego miejsca do pracy odkrywam coś, co biorę za chrzcielnicę, ale zaraz zaglądam do środka i widzę, że to głęboka studnia. Z początku sądzę, że to, co lśni w dole, to woda morska, jednak, chociaż budynek wzniesiono na wodzie, wydaje się to wątpliwe. Jest zbyt nieruchoma. Z tej odległości wydaje się nieprzenikniona, stojąca. Po powierzchni pomykają ochotki lub komary, omijając z tuzin wyrzuconych puszek po coca-coli. Rozglądam się za Michelem, ale nigdzie go nie widać.
Znajduję go studiującego historię opactwa, głównie daty wypisane na tablicy na jednym z wewnętrznych murów. W roku 1073 rozpoczęto budowę tego ufortyfikowanego klasztoru. W roku 1635 wyspę okupowali Hiszpanie, a w 1791, informuje tablica, została sprzedana na publicznej aukcji aktorce Marie-Blanche Sainval, która pozostała jej właścicielką do roku 1810. A więc kto to Alziary de Roquefort? Może to egzotyczne nazwisko sceniczne? Cokolwiek by to było, bardziej mi się podoba brzmienie Alziary. Dokument sprzedaży mógł zostać sporządzony na Marie-Blanche Sainval, ale dla mnie będzie ona nadal Alziary. Wyobrażam ją sobie jako pełną temperamentu, gorącą, rudowłosą kobietę; une femme d’un certain âge*. Bóg wie dlaczego. Zbliżając się do najwyższego poziomu, wchodzimy do sali modlitwy, gdzie mury, jak się dowiadujemy, pochodzą z dwunastego i trzynastego wieku. A więc dobudowanie następnego piętra zabrało sto lat. Och, gdybyż współcześni developerzy byli równie powolni! Na tym samym poziomie przechodzimy do Chapelle Sainte-Croix, która, jak jesteśmy informowani, została poświęcona w roku 1088. Burzy to moje poczucie logiki.
Stoją tu drewniane ławki umieszczone ukośnie, przodem do kamiennego ołtarza, nad którym wisi obraz Chrystusa na krzyżu. Znowu otoczenie i strategiczne umieszczenie siedzisk zapraszają do kontemplacji. Siadam więc na ławce i wsłuchuję się w odgłosy fal rozbijających się o skały trzy poziomy poniżej. Unoszę głowę ku niebu. Błękit jest uspokajający, zwiewny; balsam dla oczu.
* (franc.) kobieta w pewnym wieku
Fragment książki „ Oliwkowa farma” Carol Drinkwater.
Za pomoc przy uzyskaniu pozwolenia na udostępnienie owego fragmentu niezmiernie dziękuje panu Marcinowi Baniakowi z Wydawnictwa Literackiego.
P.S.
Wybaczcie, że umieściłam tylko jedno skromne zdjęcie. Domyślam się, że ta mała ilość(właściwie jeden obrazek różniący się jakością - wybrałam najbardziej atrakcyjny), jaka występuje w Internecie spowodowana jest szacunkiem dla miejsca i prywatności mieszkających tam Cystersów.
Dla znających francuski zapraszam na stronę www Opactwa: www.abbayedelerins.com
Dla znających francuski zapraszam na stronę www Opactwa: www.abbayedelerins.com
3 komentarzy:
W tym momencie oczy mam wybałuszone, a usta złożone w linijkę. To takie pomieszanie zachwytu i konsternacji. Zachwytu tłumaczyć nie muszę. A konsternacja? No jak można takie bajeczne miejsca prezentować, kiedy człowieka jesienno-zimny dół łapie?
To miejsce wydaje mi się bajkową krainą. Pomijając wybijających z rytmu Amerykanów ^^. Cudowne. Chciałabym tam pojechać...
Klaudyno,
Spójrz na to z innej strony. Niech to będzie propozycja, która zechcesz wykorzystać w przyszłe wakacje A teraz marzenia o tym będą dodawać Ci sił do pracy. :-)
Alino,
Ja też tak uważam. Dodam jeszcze, że pani Carol Drinkwater pływała nago w tej cudnej wodzie i robiła inne ciekawe rzeczy. :-)
Co do Amerykanów to oni zazwyczaj psują każdy możliwy widok i żadnej świętości nie znają. To chyba nigdy się u nich nie zmieni.
Pozdrawiam Was obie bardzo serdecznie :-).
Prześlij komentarz