Elizabeth Taylor. Dla większości pierwsza dama kina. Gwiazda złotej epoki Hollywood. Zagrała w lepszych i gorszych filmach, współcześnie najbardziej znana jest z roli „Kleopatry”. Pracowała z takimi gwiazdami jak sam J. Dean, z którym prywatnie łączyła ją przyjaźń. Ale jaka była naprawdę? Co widziała w lustrze, gdy już zmyła z siebie cały makijaż i zdjęła kilogramy biżuterii? Tego nie wie nikt, a przynajmniej ja się nie dowiedziałam.
Niewątpliwie autor włożył wiele pracy i poświęcił sporo czasu na zdobycie informacji. Niestety popełnił przy tym jeden błąd – nie potrafił oddzielić ziarna od plew. Po pierwsze tych informacji jest za dużo. Teoretycznie to nie powinien być zarzut. W końcu biografia ma na celu przedstawienie nowych faktów, a przynajmniej rzucenie nowego światła na te już znane. Tylko, że tu brakowało spójności. Wydawało się, że Bret po prostu chce się pochwalić swoją wiedzą albo podwoić objętość. Z jednej strony pisze o tym, że żadna z „koleżanek” aktorek nie dorównuje jej sławą i blaskiem, jaki roztaczała wokół siebie. Z drugiej, niestety, sam spycha ją z tego piedestału poprzez wtrącanie tu kilku milionów historii o ludziach, którzy mieli znikomy wpływ na jej życie. To miała być książka o Liz, nie o życiu całego ówczesnego Hollywood.
Osobiście miałam wrażenie, że prezentuje się tylko dwa rodzaje informacji. Do tych pierwszych należą plotki, które krążyły – można się przekonać, że dziennikarze nigdy nie narzekają na brak fantazji. Do drugich opisy filmów i ich subiektywna ocena, i to jaki miały wpływ na życie i karierę Liz.
Z tej książki wyłania się obraz kobiety nieszczęśliwej, samotnej. Tej, która miłość utożsamiała z pieniędzmi, co w dużej mierze było „zasługą” rodziców. Do tego można dopisać też uwikłanie w toksyczne związki, uzależnienie od leków. Taylor jest tutaj utożsamieniem najgorszych stereotypów o gwiazdach – samolubna, wyrachowana, nieprzyjemna i zachłanna. Brakowało tej ludzkiej twarzy – nadal wierzę, że ją posiadała.
W jednej z recenzji tej książki przeczytałam, że biograf pokazuje prawdę o Hollywood, które wydawało się być lepsze od tego dzisiejszego. Cóż. Moim skromnym zdaniem to zwykła naiwność. Zmieniają się epoki, zmieniają stroje i to, co jest „trendy”. Jednak ludzie i ich pragnienia nie.
Mówimy „stare Hollywood”, ale tak naprawdę to kwestia kilkudziesięciu lat. Wtedy dostępne były już wszystkie „podstawowe” używki, byli reporterzy, którzy czekali na sensacje. Był stres by być najlepszym/najpiękniejszym/najbogatszym i jego następstwa. Dzisiejszy świat się nie zmienił, zmianie uległ jedynie sposób przekazywania informacji i ich prędkość.
Podsumowując:
Z przykrością stwierdzam, że najlepszą częścią tej książki jest jej okładka.
Gdyby pozwolono mi zdecydować, to nigdy nie nazwałabym tej książki biografią. David Bret stworzył nudną komplikacje plotek, suchych faktów odnoszących się do dat premier filmowych i opisów tychże seansów.
Z przykrością stwierdzam, że najlepszą częścią tej książki jest jej okładka.
Gdyby pozwolono mi zdecydować, to nigdy nie nazwałabym tej książki biografią. David Bret stworzył nudną komplikacje plotek, suchych faktów odnoszących się do dat premier filmowych i opisów tychże seansów.
5 komentarzy:
Dokładnie tak, nic dodać, nic ująć. Czytałam ostatnio parę recenzji na goodreads i zagranicznych blogach, gdzie czytelnicy zwracają uwagę na błędy w opisach filmów, więc nawet w tym punkcie autor nie dał sobie zbyt dobrze rady...
ogólnie nie przepadam za biografiami i właściwie w ogóle po nie nie sięgam
poza tym sama nisko oceniasz książkę
zatem po nią nie sięgnę
pozdrawiam
Zgadzam się z Twoją opinią. I to mnie smuci, bo ta "biografia" zniechęciła mnie do obejrzenia filmów z Liz i będę się musiała mocno napracować, by to zmienić. Nie sądziłam, że tak się stanie.
Eh, no cóż, są biografie i biografie. Szkoda że Liz Taylor trafiła się nie najlepsza - ja też nie lubię, kiedy się kogoś przedstawia tylko od złej lub tylko dobrej strony.
Nie przepadam za biografiami, więc pewnie i tak bym nie sięgnęła.
Prześlij komentarz