Każdy debiut reklamowany jest jako genialny, niepowtarzalny i zapierający dech w piersiach. Rekomendacja to żadna. Są jednak osoby, które znają się na rzeczy i ich pochwały nie da się kupić za pieniądze, a przynajmniej taką mam nadzieję. Jedną z nich jest Brent Weeks, autor m.in. „Czarnego Pryzmatu”. To właśnie jego dobre słowa znajdują się na jednym ze skrzydełek okładki „Honoru złodzieja”. Nie tylko świetnego debiutu, ale też jednej z najlepszej książek fantastycznych, jakie dane mi było przeczytać – choć uczciwie mogę przyznać, że ich ilość jest niewielka w porównaniu z prawdziwymi znawcami gatunku.
Dorthe nie jest zwykłym złodziejem. Jest Nosem, a jego
towarem są informacje. Zdobywa je w różny sposób. Czasem wystarczy uśmiech,
czasem kilka monet. Ci bardziej oporni poznają go od mniej przyjemnej strony –
nie stroi od argumentów prawego i lewego sierpowego. Raz na jakiś w jego ręce
trafia coś wyjątkowego, jak np. relikwia. To nie jest jednak tylko zwykły
przedmiot, który można sprzedać i zapomnieć. Jak to mówią: łatwo przyszło,
łatwo poszło. Tak też się dzieje, relikwia zostaje ukradziona złodziejowi - co
już samo w sobie jest pewnym zabawnym paradoksem. Ponowne poszukiwania prowadzą
Dorthe’a w samo centrum intrygi. Nie od początku wiadomo, o co toczy się tak
naprawdę ta gra. Można jedynie dedukować, że stawka jest wysoka, skoro z każdym
dniem przybywa zainteresowanych tematem. Z każdą godziną głowa Nosa jest coraz
więcej warta i coraz więcej jest chętnych by oddać to, co kiedyś sami od niego
otrzymali. Sposobności nie brakuje...
Cała historię poznajemy z perspektywy Dorthe’a. To zbliża czytelnika, stwarza pewną intymność. Przedstawia się – co też znajduje odzwierciedlenie w faktach – jako człowiek honoru, który na pierwszym miejscu stawia swoich najbliższych. To właśnie dla nich jest gotów znieść tortury i nadstawiać własnego karku. Nie stroni też od dobrego żartu, jego sarkastyczne poczucie humoru jest jedną z najmocniejszych cech osobowości i powieści zarazem.
Cała historię poznajemy z perspektywy Dorthe’a. To zbliża czytelnika, stwarza pewną intymność. Przedstawia się – co też znajduje odzwierciedlenie w faktach – jako człowiek honoru, który na pierwszym miejscu stawia swoich najbliższych. To właśnie dla nich jest gotów znieść tortury i nadstawiać własnego karku. Nie stroni też od dobrego żartu, jego sarkastyczne poczucie humoru jest jedną z najmocniejszych cech osobowości i powieści zarazem.
Mamy tu całą galerię wyjątkowych, choć niekoniecznie mrocznych
postaci. Tak więc poznajemy Kamratów (Sami przyznacie, że to o wiele ładniejsza
nazwa niż pospolici złodzieje), przedstawicieli różnych cechów, ulicznych
sprzedawców i zarazem informatorów, członków Zakonu Deganów, Szarych Książąt,
wyjątkowo nieprzyjemną hrabinę i wielu, wielu innych. Jedni są przyjaciółmi,
drudzy wrogami. Trudno mieć całkowita pewność, co do tego kto jest kim.
Akcja rozgrywa się w mieście zwanym Ildrekka. Znajdzie się tu miejsce dla rezydencji arystokracji, rumowiska dla najbiedniejszych i tego, co pomiędzy – m.in. kamienic, straganów, karczm. Niejednokrotnie to właśnie szeroko rozumiana architektura wpływa na rozwój wydarzeń i ogranicza pole manewru. Ildrekka posiada władcę, tzw. Imperatora, jest też straż w postaci Białych Szarf i Aniołów, które zwykle nie spieszą się tam, gdzie są naprawdę potrzebne.
Pan Hulick znalazł równowagę między magią a stroną psychologiczną. Ta pierwsza ciekawi, ale nie przytłacza. Informacje o niej są dawkowane z korzyścią dla obu stron. Czytelnik nie ma problemu z zapamiętaniem i zrozumieniem, zaś pisarz zawsze może wyciągnąć swojego asa z rękawa. Sam fakt bycia złodziejem z reguły nie przysparza człowiekowi przyjaciół, stąd też łatwo jest pokazać różne oblicza głównego bohatera. Tutaj się to udaje i nie należy bynajmniej tego umniejszać, bo jak wiadomo – i do pustej bramki można nie trafić.
O tej książce mogłabym pisać chyba w nieskończoność, dlatego ograniczę się już tylko do wypunktowania tego, o czym warto jeszcze wspomnieć.
Akcja rozgrywa się w mieście zwanym Ildrekka. Znajdzie się tu miejsce dla rezydencji arystokracji, rumowiska dla najbiedniejszych i tego, co pomiędzy – m.in. kamienic, straganów, karczm. Niejednokrotnie to właśnie szeroko rozumiana architektura wpływa na rozwój wydarzeń i ogranicza pole manewru. Ildrekka posiada władcę, tzw. Imperatora, jest też straż w postaci Białych Szarf i Aniołów, które zwykle nie spieszą się tam, gdzie są naprawdę potrzebne.
Pan Hulick znalazł równowagę między magią a stroną psychologiczną. Ta pierwsza ciekawi, ale nie przytłacza. Informacje o niej są dawkowane z korzyścią dla obu stron. Czytelnik nie ma problemu z zapamiętaniem i zrozumieniem, zaś pisarz zawsze może wyciągnąć swojego asa z rękawa. Sam fakt bycia złodziejem z reguły nie przysparza człowiekowi przyjaciół, stąd też łatwo jest pokazać różne oblicza głównego bohatera. Tutaj się to udaje i nie należy bynajmniej tego umniejszać, bo jak wiadomo – i do pustej bramki można nie trafić.
O tej książce mogłabym pisać chyba w nieskończoność, dlatego ograniczę się już tylko do wypunktowania tego, o czym warto jeszcze wspomnieć.
Przede wszystkim intryga. Świetna i zaskakująca. Nic tutaj
nie jest czarno-białe, nawet sama postać Dorthe’a, który mimo wszystko bardziej
wpasowuje się w rolę bohatera niż czarnego charakteru.
Lekkie pióro i język, którym posługują się postacie. Hulick połączył słownictwo elżbietańskiej Anglii z dwudziestoletnią Ameryką, a do tego jeszcze potrafił wymyślić swoje własne określenia.
Dynamika. Tutaj po prostu nie można się nudzić. Sceny walki – fantastyczne opisy posługiwania się szlablą – przeplatane wątkami psychologicznymi. Chwile zadumy, a po chwili pełna spontaniczność i dostosowywanie się do wymogów sytuacji. Od pierwszej do ostatniej strony.
Osobiście nie mogę już się doczekać kolejnej części. Uważam, że to zbrodnia wydawać na rynek tak dobrą powieść i kazać czekać na jej kontynuację, kiedy nawet nie jest znana dokładna data premiery.
Lekkie pióro i język, którym posługują się postacie. Hulick połączył słownictwo elżbietańskiej Anglii z dwudziestoletnią Ameryką, a do tego jeszcze potrafił wymyślić swoje własne określenia.
Dynamika. Tutaj po prostu nie można się nudzić. Sceny walki – fantastyczne opisy posługiwania się szlablą – przeplatane wątkami psychologicznymi. Chwile zadumy, a po chwili pełna spontaniczność i dostosowywanie się do wymogów sytuacji. Od pierwszej do ostatniej strony.
Osobiście nie mogę już się doczekać kolejnej części. Uważam, że to zbrodnia wydawać na rynek tak dobrą powieść i kazać czekać na jej kontynuację, kiedy nawet nie jest znana dokładna data premiery.
4 komentarzy:
interesująca recenzja
interesująca książka
pozostaje jedynie dorwać tę książkę i przeczytać :)
O, brzmi nieźle. Może się skuszę ;)
Teoretycznie nie moje klimaty, ale co z tego, jeżeli temat jest taki ciekawy?
Niecni Dżentelmeni też złodzieje i bardzo mi się podobali. Chciałabym dorwać powyższą książkę w łapki i sprawdzić, czy tu będzie podobnie.
Prześlij komentarz