Okres mojego dojrzewania przypadł na erę boysbandów. Z
dzisiejszej perspektywy są one kiczowate, sztuczne – maszynki do zarabiania
pieniędzy. Wtedy owi panowie byli bożyszczami nastolatek, wyznaczali trendy i
byli głównymi – a niekiedy i jedynymi – kandydatami na przyszłych małżonków.
Czas pokazał, że bez osobowości i całe zaplecza ludzi za sobą tylko jeden z
nich mógł zrobić prawdziwą karierę. Justin Timberlake. Niewątpliwie zapisał się
w historii muzyki współczesnej. Ambicje, jak wiadomo, rosną... Więc nasz
kochany Justin postanowił zostać aktorem. Mówiąc szczerze, daleko mu do statusu
posiadacza Oskara, ale całkiem przyjemnie się ogląda.
Zacznijmy jednak od początku. Justin gra dyrektora
artystycznego, którego skuteczna headhunterka ściąga do Nowego Yorku, by objął
stołek w GQ. Poza analitycznym umysłem i dobrym wyczuciem sytuacji, on sam
wygląda jakby wyjęty z okładki pisma (na której przecież nieraz bywał we
własnej osobie, znaczy jako Justin). Jest pewny siebie, ambitny wygadany.
Doskonale identyfikuje się z firmą i tym samym sprawdza się w swojej pracy.
Headhunterkę gra Mila Kunis. Przyznam, że pani ani mnie
ziębi ani mnie grzeje. Po prostu jest. Wypełnia swoje zdanie, odhacza punkty w
scenariuszu. Zgrabnie i powabnie partneruje Justinowi – nie przytłacza go, ale
też nie stoi w jego cieniu pod względem aktorskim.
Fabuła. Amerykańskie komedie romantyczne to specyficzny
gatunek filmowy, gdzie zwykle ma być „na bogato”. Tu również nie o było się bez
tego. Jednak ten przepych i pewna naiwność w stosunku do zbiegów okoliczności
zupełnie nie raził. Być może to kwestia lokalizacji. W końcu gdzie, jeśli nie w
NYC mają się spełniać marzenia?
W tytule widnieje słowo „seks”. Był. Gdyby zechcieć policzyć
procentową ilość scen miłosnych, to pewnie uzyskalibyśmy znacząca ilość. Ale
paradoksalnie, owe sceny w pamięci widza (a przynajmniej mnie) schodzą na dalszy
plan. Czasem było zabawnie, czasem romantycznie, początkowo nawet mechanicznie.
Jednocześnie nie odarto z tego z intymności, która łączy dwoje ludzi. Na
pierwszy plan tej historii przebija się uczucie (Nie uznaję tego za
spojlerowanie, bo przecież każdy wie, na czym polega komedia romantyczna i jaki
ma przebieg od początku do końca.).
Dawno, naprawdę dawno temu... Były sobie programy, które
potrafiły zgromadzić całą rodzinę przed telewizorem i nie jest to bajka, choć
postawie występujące na szklanych ekranie rzeczywiście były nie z tej ziemi.
Świat jednak się zmienił, rodzice odeszli od telewizorów. Programy jak dzieci,
gdy tylko nie ma nadzoru pałaszuje się niezdrowe i nieposiadające witamin
cukierki. Nastała era Hanny Montany i tym podobnych księżniczek Disneya. Ktoś
zatęsknił za tymi czasami i postanowił przywrócić jeden z takich programów, a
dokładnie to ponownie przenieść go na duży ekran. Tak powstały „Muppety”.
Nie wiem jak Wy, ale ja nie jestem miłośniczką odgrzewanego
kotleta. Wydziela się tłuszcz, panierka jest miękka, samo mięso wydaje się
gumowate. Da się zjeść, ale będzie to danie ciężko strawne, które się
odchoruje.
Jedynym dobrym momentem tego filmu był fakt wykonania,
oskarowej zresztą, piosenki. Poza tym było nudno, zbyt słodko, zbyt mdło, zbyt
nijako.
Fakt, że obecnie dzieci oglądają Hannę Montanę nie oznacza
jeszcze, że obecnie uwierzą i można mieć za brata Muppeta. Do tego pokazywany
jest skrzywiony wzorzec mężczyzny, który w wieku lat 30 (?) nadal śpi w długiej
pasiastej piżamie, przymałym łóżku i pokoju dzielonym z bratem pacynką.
Zwykle w filmach dzieci teksty są dla dorosłych. Przemycane
są powiedzonka, aluzje polityczne a nawet seksualne. Tu nie było niczego
takiego. Nie uśmiałam się z niczego. Zapłakać mogłam tylko nad marnością
swojego losu, że przyszło mi oglądać ten film.
Film trwa półtorej godziny. W trzy godziny przeczytacie swojemu dziecku historię, która będzie zabawna, przyjazna i posiadająca sensowny morał. Bo tu zamiast tego znajdziecie historię, która została opowiedziana już bardzo temu, nakreślona na schemacie znanym od starożytności i trikami wykorzystywanymi milion produkcji wstecz.
Film trwa półtorej godziny. W trzy godziny przeczytacie swojemu dziecku historię, która będzie zabawna, przyjazna i posiadająca sensowny morał. Bo tu zamiast tego znajdziecie historię, która została opowiedziana już bardzo temu, nakreślona na schemacie znanym od starożytności i trikami wykorzystywanymi milion produkcji wstecz.
Och, dlaczego ja obejrzałam ten film?
Sam pomysł stworzenia komedii romantycznej, gdzie główna akcja rozpoczyna się dopiero po śmierci najbliższych przyjaciół wydaje się już dość sadystyczny. Jeszcze bardziej sadystycznie robi się, gdy do odegrania głównej roli kobiecej zatrudnimy K. Heigl. Wydaje się, że ona nie ma innej miny poza tą, która odsłania jej śnieżnobiałe zęby - a to z kolei nijak ma się do opłakiwania przyjaciół. Więc po co to robić? Lepiej zminimalizować owe sceny do niezbędnego minimum. Na potwierdzenie tych słów stwierdzam, że nie ma ani jednej sceny podczas której Heigl wyglądałaby źle. W normalnym życiu strata przyjaciółki i obsadzenie w roli pełnoetatowej matki (i to wcale nie chrzestnej) nie równa się codziennym wizytom u makijażystki i dwugodzinnym posiedzeniom u fryzjera. Czy widział ktoś cukierniczkę, która nie piecze? W każdym szanującym się filmie taka postać musiałaby odegrać chociaż jedną scenę, w której piecze i dekoruje ciastka, a nie tylko wyjmuje torty z nieoznakowanych kartonów.
Sam pomysł stworzenia komedii romantycznej, gdzie główna akcja rozpoczyna się dopiero po śmierci najbliższych przyjaciół wydaje się już dość sadystyczny. Jeszcze bardziej sadystycznie robi się, gdy do odegrania głównej roli kobiecej zatrudnimy K. Heigl. Wydaje się, że ona nie ma innej miny poza tą, która odsłania jej śnieżnobiałe zęby - a to z kolei nijak ma się do opłakiwania przyjaciół. Więc po co to robić? Lepiej zminimalizować owe sceny do niezbędnego minimum. Na potwierdzenie tych słów stwierdzam, że nie ma ani jednej sceny podczas której Heigl wyglądałaby źle. W normalnym życiu strata przyjaciółki i obsadzenie w roli pełnoetatowej matki (i to wcale nie chrzestnej) nie równa się codziennym wizytom u makijażystki i dwugodzinnym posiedzeniom u fryzjera. Czy widział ktoś cukierniczkę, która nie piecze? W każdym szanującym się filmie taka postać musiałaby odegrać chociaż jedną scenę, w której piecze i dekoruje ciastka, a nie tylko wyjmuje torty z nieoznakowanych kartonów.
Postać Erica to w zamyśle ciepły facet, który pozoruje się na pełnoetatowego dupka, obchodzi go jedynie zaliczanie panienek i mecze koszykówki. Jakby tego było mało, jak na Amerykę przystało, on też zawsze wygląda świetnie i rozpala kobiece ( i nie tylko) serca. Nie to, żebym chciała go od razu wyrzucać z łóżka, gdyby już się przyczłapał, ale są lepsze sposoby na lansowanie urody.
Film jest przewidywalny do bólu. Naprawdę, momentami boli - sztuczość aż razi po oczach. Poważne tematy, ludzkie dramaty, zostały spłycone, że bardziej się nie da.
Och, jak dobrze, że to już koniec. Nigdy więcej.
Film jest przewidywalny do bólu. Naprawdę, momentami boli - sztuczość aż razi po oczach. Poważne tematy, ludzkie dramaty, zostały spłycone, że bardziej się nie da.
Och, jak dobrze, że to już koniec. Nigdy więcej.
5 komentarzy:
"Friends with Benefits"
Uwielbiam ten film. Widziałam go... milion razy? Wystarczająco dużo żeby znać najważniejsze kwestie na pamięć ;)
Może nie różni się niczym od setek innych, a jednak. Chemia, która wytwarza się między Milą i Justinem jest podstawą mojego uwielbienia. Nie potrafię wyszukać w nim wad. Może to kwestia zauroczenia Justinem (choć nie mam już nastu lat...), może tego, że Mila skradła moje serce... W moim rankingu, w swojej kategorii jest absolutnie niepokonany!
Ja oglądałam tylko "Friends with benefits", bo Muppetów nigdy nie lubiłam ;) "Och życie" mam w planach, ale sztuczność razi po oczach już podczas oglądania trailera.
Co do "Friends (...)" to jest to całkiem zabawna komedyjka, bez głębszych myśli, taka dla zabawy. Oglądaliśmy ją sobie na początku sierpnia z moim mężczyzną z okazji romantycznego wieczoru i... dała radę ;) Bo było naprawdę śmiesznie (całuj mnie po szyi! trochę w lewo! :D :D) i romantycznie i łzawo... 3 w 1 ;)
Friends with benefits mam w planach już od dłuższego czasu. Szkoda, że Muppety są raczej kiepskie, a Och, życie nie obejrzę na pewno - zwiastun skutecznie mnie zniechęcił. ;)
Z filmów, które opisujesz widziałam "To tylko seks" i "Och, życie" i zgadzam się z Twoimi recenzjami w stu procentach :)
nie znam żadnego z tych filmów, ale Mila Kunis - rewelacyjna jest.
Prześlij komentarz