Najlepsza drużyna na świecie. Dla każdego kibica istnieje
tylko jedna, jego własna. Zakochują się w niej od pierwszego wejrzenia lub po
dłuższych podchodach. Historie są różne, ale miłość zawsze jest taka sama, ma
te same objawy. Tu każdy obiektywizm przegrywa z wiernością wobec klubu, jego
barw i wyznawanego etosu.
Na tym świecie istnieje również drugi rodzaj fanatyków. Poza
swoimi drużynami mają obsesję na mierzenie wszystkiego, od liczby goli po
liczbę spędzonych minut na boisku w przeciągu całej kariery. Dzięki nim możemy
się dowiedzieć czy dany piłkarz jest talizmanem swojej drużyny czy też jej
zmorą. Z ich statystycznego spojrzenia wynika, że obecny skład FC Barcelony
jest najlepszy na świecie. Perfekcja zaś przyciąga, każdy chce poznać tajniki
sukcesu i zastosować je z powodzeniem u siebie.
Zapraszam Was na spacer do szatni, by później przejść przez
niedawno wyremontowany korytarz na samo boisko i zacząć mecz życia.
Dla większości katalońskich chłopców historia zaczyna się
tak samo. Dorastają oglądając mecze Barcy, kibicowanie tej drużynie jest jak
wyznanie polityczne. Grają na szkolnych boiskach, między blokami denerwując tym
kierowców. Marzą by dostać się do La Masii, szkółki dla młodych piłkarzy.
Stamtąd już tylko „krok” do bycia w pierwszym składzie na Camp Nou. Krok, który
oznacza dyscyplinę i wyrzeczenia. Tam stają się maszynami do zachwycania.
Rozwijają kondycję, jak i – a może przede wszystkim – inteligencję. Będąc coraz
lepszymi dostają pozwolenie na penetrowanie coraz dalszych obszarów boiska. Tu
też ich uczą, że nawet najlepsze maszyny potrafią się zepsuć i przegrać.
Dostają pełną opiekę psychologiczną, bo piłka już dawno przestała być jedynie
sportem wyczynowym/sprawdzianem umiejętności fizycznych, bo gdy dwie drużyny na
tym samym poziomie spotkają się na boisku liczy się już tylko psychika.
Ktoś odszedł, ktoś przyszedł. Nie były to jednak zmiany na tyle poważne, by zakłócić estetyczny poziom drużyny.
Pierwsza drużyna. Mówią, że gusta są różne. Mówią też, że
każda zmora znajdzie swego amatora. Jednak, jeśli nie jesteście prawdziwymi
fanatyczkami Barcy, to mogę z czystym sumieniem i obiektywnością stwierdzić, że
to nie jest najprzystojniejsza drużyna na świecie. Znaczy się z wyjątkiem
obrońcy z numerem 3, bramkarza i byłego trenera. Większość swoim wzrostem nie
przekracza nawet średniej krajowej. Klaty nie powalają umięśnieniem, brody
zwykle nie są twarzowe i do tego wszyscy jak jeden mąż cierpią na chorobę
piłkarzy – wiecznie uniesiony kciuk do góry podczas pozowania do zdjęcia. Jedyne
zachwyty nad nimi płyną z tego, co robią na boisku. Bo tam czarują. Cudowna
tiki taka. To widowisko dla koneserów i przez nich też robione. Tylko
mistrzowie są w stanie rozgrywać piłkę przy milionie podań, które prowadzą do
perfekcyjnych zdobywania goli. Mała Pchła (Messi – przyp. autorka) potrafi
ograć 5 rosłych przeciwników bez najmniejszej utraty piłki...
I kto tu się śmieje ostatni? :-)
W każdej drużynie są ważni i ważniejsi, choć wszyscy tworzą
rodzinę. Siła Barcy polega na zaakceptowaniu panującej hierarchii i cieszenia
się z samego faktu bycia częścią tej wielkiej machiny. Tu piłkarzy dobiera się
pod kątem drużyny, nie kupuje się gwiazd, by do nich dostosować strategię. Za
pomyłki słono się płaci, a pożegnania nie zawsze kończą się podaniem ręki
(patrz Ibra).
Bycie najlepszym oznacza determinację i chęć nieustannego
uczenia się. W szatni spotykają się zawodnicy doświadczeni wiekiem i stażem razem
z tymi świeżynkami. Efekty bywają dziwaczne, ale najważniejsze, że są
skuteczne. Przykładem takiej kombinacji są Ci oto panowie:
Zawsze i wszędzie do siebie pasują. Carles Puyol i Gerard Pique.
Początkowo dzieliło ich wszystko – pochodzenie, status
materialny, charakter, sposób gry i nastawienie. Dzisiaj uzupełniają się
perfekcyjnie. Najlepszy Pique to ten motywowany przez Puyola. Najzabawniejszy
Puyol to ten ironicznie odgryzający się młodszemu koledze. Do historii
przejdzie już rozerwany łuk brwiowy, który Puyol kazał sobie „naprawić”
najzwyklejszym zszywaczem, żeby jak najszybciej móc wrócić na boisko. Słowne
przepychanki na portalach społecznościowych bawią miliony fanów, ja nie jestem
wyjątkiem.
Epoka panowania Barcy rozpoczęła się ponad 4 lata temu.
Wtedy jednak gazety wylewały pomyje na nowego trenera, kibice nie chcieli
przychodzić na mecze. Swoją grą piłkarze stopniowo przekonywali do siebie
jednych, jak i drugich. Głównym dowodzącym był On.
Mister. Pod każdym względem.
Wprowadził
żelazne zasady i nigdy od nich nie odstępował. Stał się mentorem i ojcem, to on
wprowadził wielu wychowanków do pierwszej drużyny, to on przywrócił synów
marnotrawnych i to on nie wahał się przed pozbyciem się największych nazwisk –
bo na boisku grają serca, nie numery. Wielu paniom miękły nogi na jego widok,
zawsze nienagannie ubrany, posiadający czarujący uśmiech i ogromną kulturę
osobistą. Wszystkie zgodnie mówią, że ten człowiek ma tylko jedną wadę – żonę,
którą poznał w młodości i do dzisiaj tworzą szczęśliwą parę. Dziennikarze mogli
z nim porozmawiać w zasadzie tylko podczas konferencji prasowych. Tam
zaskakiwał poczuciem humoru, znajomością języków, bronił jak lew swoich
piłkarzy, kilku nazywając przy tym swoimi słoneczkami.
Wydaje się, że napisałam już połowę drugiej książki.
Tymczasem to nie jest nawet ułamek treści, którą napisał Graham Hunter. Dzięki
niemu możemy poznać relacje między piłkarzami, zasady, które Pep im wpoił,
sylwetki prezesów. Nikogo też nie zdziwi, że piłkarze tacy jak Iniesta, Xavi
czy Messi dostają na wyłączność rozdziały. Autor opisuje też wszystko, co
dzieje się wokół drużyny – akcje promocyjne, spór o reklamę na koszulkach.
Tekst o La Masii i jej holistycznym kształceniu powinien
przeczytać każdy, kto marzy o tym, by w polskiej piłce było lepiej, byśmy mieli
zespoły na miarę Ligi Mistrzów i nie tylko.
Pan Hunter nie tylko przeanalizował mnóstwo wywiadów,
konferencji i książek o swoich bohaterach, on ich zna, nieraz podawał im rękę i
był częścią historii, którą opisał. Jestem przekonana, że napisał dużo mniej
niż wie, co jest wynikiem wzajemnego szacunku i zaufania. To zaś powoduje
ogromny niedosyt u czytelnika oraz - co tu dużo mówić - zazdrość.
Jeśli patrzeć przez pryzmat tego, co się dzieje wokół meczy
Katalończyków, to najważniejszym rozdziałem jest ten o stosunkach z Realem. Wydaje
się, że kibice z poza Hiszpanii przyjęli trochę fanatyczny wyraz sympatii do
swoich klubów. Kibice Barcelony z założenia nie lubią Realu i jego kibiców, i
na odwrót. Nie chcą nawet docenić rangi przeciwnika. Mam nadzieję, że dzięki
temu wiele osób zrozumie te historyczne zaszłości i złość będzie prezentować
jedynie w formie sportowej, podczas meczu i tylko podczas meczu.
Razem nie tylko na stadionie. Feta u E. Abidala.
Z tej książki wyłania się obraz zawodników, którzy mimo
młodego w większości wieku są pewni siebie, lubią się nawzajem, potrafią się
zjednoczyć w celu osiągnięcia konkretnego trofeum. Nawet ich ekscesy są
zabawne, a na tle pozostałych piłkarzy można by rzec, że to niewinne, chłopięce
wybryki. To też świetne uzupełnienie biografii Messiego. Przeczytacie tu o
szczegółach, których ewidentnie zabrakło w książce pana Coioliego.
Bardzo miłym dodatkiem są zdjęcia zawodników, fanów i samego
stadionu. Kto jak kto, ale uwierzcie, że na zdjęciach naprawdę się znam.
Dlatego też z całą pewnością mogę stwierdzić, że wiele z nich zostało
wykonanych niedawno. Można by pewnie polemizować nad ich estetyką, można by
wybrać bardziej sprzyjające piłkarzom... ale natury nie są się zmienić. :-)
O Barcie mówi się, że jest więcej niż tylko klubem. Ta opinia opinia wykracza poza sprawy boiskowe. Futbol obecnie wkroczył w sferę wielkich pieniędzy, to swoisty fenomen na skalę światową. Piłkarze stali się chodzącymi słupami reklamowymi. Piłkarze Barcelony ( i nie tylko - mówiąc uczciwie) swoją popularność wykorzystują również w celach dobroczynnych, bo po tym właśnie poznaje się wielkość człowieka.
Zdjęcia do kalendarza dla hiszpańskiej fundacji Talita.
Podsumowując:
Książka dla pasjonatów i tych, którzy ową pasję chcą w sobie
wzniecić. Przybliża postacie najważniejszych osób związanych z klubem oraz
wyjaśnia zagadnienia, prostuje nieporozumienia i daje powodu do ogromnego
uśmiechu na twarzy. Sięga do korzeni tego klubu, nie zadowala się tylko piękną
koroną drzewa.
Spędziłam przy niej bardzo wiele miłych chwil, niekiedy
wręcz delektują się słowami. Jestem przekonana, że będę do niej wracać i to nie
raz.
Polecam.
3 komentarzy:
Pełen podziw dla pracy, jaką włożyłaś w powstanie tego tekstu. O czymś, co się kocha teoretycznie łatwo się pisze - bo pasja i miłość same pchają do przodu. Jednak jest w tym również trudność - kiedy ma się ogromne pokłady wiedzy na jakiś temat, kiedy ma się wiele związanych z nim wspomnień - siłą rzeczy trudno wyłożyć najważniejsze, najciekawsze i najznakomitsze fragmenty tak, by zawszeć wszystko, co by się chciało i nie zniechęcić czytelnika. Dobrze wiemy, jak wygląda blogosfera i jak zniechęcający może się okazać dwuwyrazowy komentarz ze strony kogoś, kto nie miał na tyle szacunku, aby przeczytać komentowany tekst.
O Barcelonie piszesz tak zajmująco, że z powodzeniem na kanwie swoich doświadczeń mogłabyś spłodzić kolejną książkę. I ja bym ją z ogromną przyjemnością przeczytała - rozpoznaję to m.in. po rozczarowaniu, jakie odczułam, kiedy Twój tekst dobiegł końca :)
Co do samych wniosków...
Odwieczny konflikt na linii Real-Barcelona mógłby przypominać mi ten bardzo mi bliski, manchesterowy, ale to jednak zupełnie inna skala zjawiska. Już kij z podtekstem politycznym - pojedynki Barcy i Realu po prostu elektryzują caluteńki świat. Na poziomie rozgrywek ligowych nie znajdziemy drugiego takiego wydarzenia na całym globie. I to jest piękne, bo bycie oddanym fanem któregoś z tych klubów, musi dawać niesamowite poczucie wspólnoty. Poczucie bycia częścią czegoś wielkiego, magicznego. Sama sympatyzuję z Barcą od ponad dziesięciu lat i uważam ją za punkt ostateczny - gdyby jakikolwiek zawodnik mojego Manchesteru chciał poczynić krok naprzód, zostaje mu tylko Barcelona, nie ma nic wyżej...
Podoba mi się atmosfera, jaką w klubie tworzą piłkarze - tak jak zauważasz, są jak bliscy sobie chłopcy, jak dzieciaki, które świetnie się ze sobą bawią, jak bracia, którzy nie wyobrażają sobie bez siebie życia. Nie wydaje mi się, aby gdziekolwiek wytwarzała się taka atmosfera, jaką mamy właśnie w Blaugranie. A Guardiola to takie idealne uzupełnienie tej niezwykłej całości - dawno tak nie płakałam, jak na jego pożegnaniu. Kiedy ogrywał ze swoim zespołem mój Manchester, stale mu wybaczałam, bo z nim i z jego dzieciakami nie było wstydem przegrać. Choć bolało bardzo...
Chciałabym bardzo, aby w naszym kraju były takie kluby, jak Barcelona. Nie na poziomie piłkarskim (zbyt daleka droga do tego ;)), ale na poziomie prestiżu - żeby już samo dostanie się do szkółki było dla dzieciaków czymś niezwykłym, wyczekiwanym, wymarzonym. Żeby było początkiem czegoś wielkiego - szkoły życia, szkoły kultury. Żeby już maluchów uczono szacunku, miłości do futbolu, oddania barwom. Tam wyznaje się zupełnie inną filozofię, co staje się kluczem do sukcesu - inne podejście do piłki rodzi zupełnie innych ludzi, innego typu gwiazdy. Dlatego my w piłce nie osiągamy niczego, a oglądanie w akcji piłkarzy Barcelony czy reprezentacji Hiszpanii jest najprawdziwszą ucztą.
PS. Kocham wklejone przez Ciebie zdjęcie Puyola i Pique :)
Kurczę... Dla takich komentarzy to aż się chce pisać. :-)
Przejdę od razu do wniosków, bo przy komplementach mogę za bardzo urosnąć. :-)
Łącząc atmosferę, klub i wyniki... nie bez powodu drużyny hiszpańskie mówią, że jak już mają przegrywać to zdecydowanie wolą z Barcą, bo Ci piłkarze są po prostu milsi, bardziej ludzcy.
Gran Derbi... Niech fakt, że potrafi je oglądać 500mln ludzi na świecie przemówi sam za siebie.
Ja też okropnie płakałam na pożegnaniu Guardioli. Moment w meczu, kiedy strzelono 4 gola i Messi podbiegł się przytulić, a za nim cała drużyna. Ten szpaler pożegnalny i cały stadion pogrążony w takiej zawiesinie pomiędzy radością a smutkiem. Coś niewyobrażalnego, wyjątkowego.
Faktycznie, brakuje nam przywiązania do barw i tradycji. Ja nie jestem w stanie przywołać w pamięci postaci, która jednoznacznie kojarzyłaby się z danym klubem - postaci z nowego pokolenia, zaznaczmy.
Ostatnio widziałam materiały na Canale+, jak szkoli się dzieciaki w warszawskim oddziale Barcy. Oprócz treningów to też nauka hymnu klubu, razem, w rządku.. Co prawda, kaleczyli strasznie, ale nie o to chodziło. :-)
Zdjęcie Pikusia i Puyolka. Tak, to jedne z nielicznych grzecznych i możliwych zdjęć, które mogłam udostępnić. Ale o tym cicho sza:P
Pozdrawiam bardzo serdecznie i jeszcze bardziej dziękuję. :)
Też zastanawiam się, czy mamy jakieś nazwiska ewidentnie kojarzone z barwami. Niektórych kojarzy się, jako wychowanków (np. Frankowski i jego Jaga itd.), ale to kojarzenie z macierzystym klubem raczej niewiele daje - i tak nasi grajkowie zmieniają kluby, jak rękawiczki - tu rok, tam pięć, gdzie indziej dwa. Nie ma tu Giggsów czy Maldinich - legend, które swoich barw nie opuszczają. Wielka szkoda, bo legendy tworzą ducha drużyny, stanowią autorytety, dają przykład młodzieży, która później do takiego klubu się garnie. W ogóle nie buduje się u nas tego prestiżu, tego ducha, tej atmosfery - nauka hymnu? Fascynacja herbem drużyny? Objaśnianie symboliki barw? Dobre sobie, to nie u nas ;)
PS. Domagam się niegrzecznych zdjęć :D
Prześlij komentarz