niedziela, 6 listopada 2011

    Wiktoriański gabinet a w nim wygodny, skórzany fotel i unoszący się dym z fajki. Już wiecie, o kim dzisiaj będzie mowa, prawda? Nic dziwnego. Choć Sherlock Holmes jest postacią fikcyjną to każdy zgodzi się, że jest najbardziej znanym i być może najwybitniejszym detektywem świata. Rozbudza wyobraźnię zarówno czytelników, jaki i innych pisarzy, w tym również Amerykanina Grahama Moore’a.
    Oczekiwania były duże. Niestety na nich też się skończyło. Pierwszym i głównym grzechem debiutanta jest pycha, próbował złapać zbyt wiele srok za ogon. Książka podzielona jest na dwie przeplatające się opowieści. 
    Bohaterami pierwszej uczynił Artura Conan'a  Doyle’a i jego wiernego przyjaciela Brama Stoker’a. W oparach miejskiej mgły kryje się tajemnica morderstwa młodych dziewcząt, którą próbuje rozwiązać ten niecodzienny duet. Z nimi zwiedzamy XX wieczny Londyn, korytarze Scotland Yard’u i garderoby stołecznego teatru. Poznajemy obywateli zawiedzionych śmiercią Holmes’a, którzy swoją złość potrafią okazać publicznie stojąc oko w oko z pisarzem.
Druga historia osadzona jest we współczesności, a jej bohaterami są Harold i Sarah, sherlockista i dziennikarka próbująca wrócić do zawodu. Razem próbując rozwikłać zagadkę śmierci jednego z członków stowarzyszenia miłośników wybitnego detektywa oraz odnaleźć zaginiony dziennik jego twórcy.
Jak sami widzicie książka miała potencjał, który nie został wykorzystany w pełni. Graham Moore w obu przypadkach pisze jednakowo. Przepaść czasową, jaka dzieli jego bohaterów odzwierciedla w wynalazkach i najbardziej znanych obyczajach, to zdecydowanie za mało.
Wydawało się, że nie mógł się zdecydować na to, co jest ważniejsze: czy jego historia czy wycinek z życia mistrza oraz fenomen pisanych przez niego powieści. Podczas gdy w jednym wątku analizuje fenomen popularności Holmes’a, w drugiej stosuje wcześniej wymienione sztuczki i wydaje się wtórny.
Nie potrafiłam się identyfikować z postaciami. Były nienaturalne, często jednowymiarowe, mało zabawne i średnio inteligentne, choć stale próbowano mnie przekonać, że jest inaczej. Wątek miłosny był jak to często bywa jedynie pobożnym życzeniem, a przyjaźń stwierdzonym faktem biograficznym i nic poza tym.
„Sherlockista” z pewnością nie należy do gatunku akcji. Policyjne pościgi, efektownie krwawiące rany, połamane kończyny zostały zastąpione dedukcją, która nie wymaga zbyt dużego wysiłku od postaci. Dodatkowo pisarz swoim wstępem strzela sobie w stopę, nakierowuje czytelnika od samego początku na możliwe zakończenie.
Jedynym plusem, jaki mogę wymienić to zgrabne pióro. Ono nie porywa, nie unosi, nie targa czytelnikiem, ale pozwala na szybkie przeczytanie i brak poczucia straconego czasu.

    Podsumowując:
   Przystępny warsztat techniczny połączony z ciekawym pomysłem, lecz słabym wykonaniem. 

3 komentarzy:

Stayrude pisze...

Szkoda. Miałam wielką ochotę przeczytać tą książkę.A tu taki klops. Chyba sobie odpuszczę.
Pozdrawiam

Anonimowy pisze...

Sherlock Holmes to już chyba kultowa postać:) Szkoda tylko, a z Twojej wypowiedzi to wynika, że zamknięta w tak niezgrabnej formie. Trochę więc żal dobrego tematu:) Pozdrawiam:)

obserwatorka pisze...

Oj nie, najbardziej nie lubię przewidywalnych zakończeń. Ujdą w kobiecych obyczajówkach albo romansach, ale w krymnałach absolutnie! A Sherlocka uwielbiam. Pomysł na powieść, w której bohaterowie ciągnęliby dzieło Sherlocka mogłby być całkiem niezły. szkoda, że z tego co piszesz, nie wypalił. Tak to jest, gdy debiutanci porywają się na mistrzów klasyki.
Poza tym myślę, że w tego typu powieściach bardziej sprawdziłby się autor brytyjski a nie Amerykanin. Jednak co jak co ale jednym z autów Doyle-a był klimat jaki potrafił stworzyć. A to dlatego, że tam mieszkał i odczuwał.