niedziela, 11 września 2011

    Fantastyka – od dawna bawi mnie i uczy najbardziej niekonwencjonalnymi sposobami, bo do takich przecież można zaliczyć potwory wszelkiej maści, czarodziejskie zdolności i inne cuda niewidy. Nikogo nie zdziwi, więc fakt, że postanowiłam zapoznać się z twórczością Toma Holta w postaci książki o niezwykle intrygującym tytule „Ziemia, powietrze, ogień i… budyń”
    Na samym początku zaznaczę, że jest to już 3 tom z całej serii o Paulu Carpenterze, o czym dowiedziałam się – przez własną gapowatość – dopiero, gdy trzymałam egzemplarz w ręku. 
    Główny bohater jest jednym, WIEEELKIM chodzącym nieszczęściem, przyciągającym kłopoty niczym magnez. Choć zajmuje się magią stosowaną to na próżno szukać tu różdżek czy zaklęć, jego praca polega m.in. na przesuwaniem palca po zdjęcia. Paul nie grzeszy również inteligencją, co oczywiście przysparza mu dodatkowych problemów, a dodatkowo jeszcze zakochuje się we wszystkim, co chodzi i jest spod znaku płci pięknej. Pracuje w korporacji, która wyjęta jest wprost z najgorszego snu, gdzie nie liczy się człowiek, a jedynie pieniądz. Podczas pracy w niej poznaje mniej lub bardziej ekscentryczne postacie, przemierza zaświaty i próbuje wykaraskać się z zastałych go przeciwności. 
To tyle, jeśli chodzi o skrót fabuły, który nie zdradzi za wiele i nie odbierze Wam przyjemności(?) z czytania.
    Osobiście przyznam się, że ta pozycja zostaje daleko w tyle w porównaniu z tym wszystkim, co udało mi się do tej pory przeczytać. Przypomina mi się fragment, kiedy to Paul czytał zalecaną mu przez jednego z szefów książkę i po zaledwie paru linijkach zasypiał. Ja również niekiedy miałam ochotę to zrobić, lecz powstrzymywało mnie miejsce i czas. Akcja się dłuży i wydaje się być przekombinowana, Holt za dużo chciał zmieścić na jednym kawałku papieru. Wiele czynności i co za tym idzie ich opisu można by sobie zwyczajnie odpuścić. Odnosiłam wrażenie, że pisarz sili się na pokazanie swojej oryginalności i intelektu – to nigdy nie może wyjść człowiekowi na dobre. Oddając jednak sprawiedliwość należy przyznać, że w książce obecny jest dowcip, metafory jak i ciekawe porównania – nawet największy gbur poczuje działanie mięśni, które układać się będą w uśmiech. 
    Wielu czytelników porównuje Toma Holta do Terry’ego Pratchett’a. Nie zgadzam się z tym. Parafrazując słowa jednej z najbardziej znanych polskich celebrytek „Król jest tylko jeden”, Holt jeszcze przez długie lata będzie mógł nosić za nim torby. 

    Podsumowując:
    Ciekawy pomysł, który runął pod ciężarem niepotrzebnych ozdobników. Kilka uśmiechów to zdecydowanie za mało by móc polecić pióro Toma Holta.

2 komentarzy:

Cyrysia pisze...

Raczej się nie skusze, gdyż po pierwsze jestem z fantastyka na bakier a po drugie widzę, że ciebie tez nie porwała ta książka.

Bazyl pisze...

O, widzę, że zrezygnowano z okładek a la Pratchett :) Moje zdanie o pierwszym Holcie.