W dzisiejszych czasach możemy w oka mgnieniu przemieszczać się z jednego zakątka ziemi do drugiego. Zyskujemy przy tym komfort, ale być może tracimy setki pomniejszych przygód, jakie przytrafiały się dawniej, gdy oczekiwano na statki. To właśnie dzięki temu Antoni F. Ossendowski mógł poznawać uroki maleńkich kawiarenek, a potem skrzętnie opisywać je w swojej książce. Z nich przenosimy się do Jafy, Betlejem, Jerozolimy czy Galilei. Na kartach „Gasnących ogni” postacie historyczne, bohaterowie mitów spotykają się z przydrożnymi taksówkarzami, nieboszczykami okrytymi jabłkami w celu zamaskowania zapachu ich rozkładającego się ciała, urzędnikami pilnujących granic. Podróżnik zaskakuje czytelnika nie tylko fotograficzną pamięcią, ale też bezbłędnym przywoływaniem zapachów, kolorów. Zamiast 5 gwiazdkowych hoteli znajdziecie namioty Beduinów, a szlaki niekoniecznie będą wydeptane przez miliony turystów. Pisarz w świetny sposób łączy teraźniejszość z przeszłością, dochodząc przy tym do często zaskakujących wniosków.
Uzupełnieniem tej lektury są czarno-białe fotografie, jedna z moich ulubionych ilustruje mężczyznę biorącego kąpiel w Morzu Martwym, w jednej ręce trzyma parasol, a w drugiej książkę. Choć zdjęcia nie grzeszą jakością, wszak pochodzą z pierwszej połowy XX wieku, to ujmują klimatem zabytków oraz uchwyconym charakterem modeli.
Przy wszystkich zachętach, jakie płyną trzeba wyraźnie zaznaczyć, że nie jest to książka, która zachwyci wszystkich. Styl, jakim posługuje się pan Ossendowski jest specyficzny, niezwykle szczegółowy, przez co może zwyczajnie nudzić. Jest to książka bardziej dla miłośników historii niż poszukiwaczy przygód.
„Gasnące ognie” to w istocie skarbiec wiedzy, ale nie każdy ma do niego klucz.