poniedziałek, 9 kwietnia 2012


Włochy.
Toskania.
Znowu.

Ziemia toskańska jest na tyle urodzajna, że każdy na świecie chce coś o niej napisać, zając nawet najmniejsze poletko. To widoczne szczególnie w okresie przedwakacyjnym, kiedy czytelnicy szukają nowych tras i pomysłów, a wydawnictwa chętnie im w tym pomagają. W ten oto sposób na rynku pojawiły się „Słodkie pieczone kasztany”.

Włosi całkowicie  podporządkowują swoje życie jedzeniu. Autorka, żona Włocha, poszła za przykładem z góry. Większość rozdziałów poświęcona jest konkretnym produktom, które są podstawą kuchni śródziemnomorskiej. Każdy składnik prowadzi do opisu festiwali (których jest wysyp niczym grzybów po deszczu), kilku zabytków, tradycji, anegdot i przydatnych porad.

Skoro kuchnia włoska, to nie mogło obyć się bez przepisów. Pojawiają się i tu. Większość z nich okraszonych jest zdjęciami. Może nie widać na nich profesjonalizmu, nie ma wymyślnych talerzyków itp.,  ale i tak zachęcają. Wg mnie przywodzą na myśl ten rodzinny stół, za co śmiało można dać plusa.

Przyznaję się, że postanowiłam upiec ciasto cytrynowe. Wyszedł popisowy zakalec. Ale nie jestem pierwszą do zwalania całej winy na autorkę. Żadna ze mnie perfekcyjna pani domu, a nawet miewam dni, kiedy mimo szczerych chęci nic mi nie wychodzi. Może i tak było tak razem. Za jakiś czas pewnie znowu postawię książkę na kuchennym blacie, bo reszta nadal wydaje się warta przetestowania.

W rozdziale o tytułowych kasztanach jest informacja, która wymaga sprostowania. Pani Aleksandra w ostatnim akapicie pisze „Podobno najlepsze kasztany są na placu Pigalle.” Możliwe, że to proste skojarzenie, które wykorzystała do zgrabnego zakończenia. Jeśli jest inaczej to szkoda, że nikt życzliwy z wydawnictwa tego nie sprostował. Na placu Pigalle nie ma kasztanów, to paryska dzielnica czerwonych latarń i nic więcej.

Bez wątpienia czyta się szybko i z dużą przyjemnością. Po skończonej lekturze czytelnik będzie w posiadaniu ogólnikowej wiedzy o kuchni toskańskiej, kilku zaznaczonych akapitów o interesujących atrakcjach, będzie potrafił wymienić najważniejsze cechy charakterystyczne, kilka potraw i niecodziennych zabytków. I tyle.

W co najmniej kilku przypadkach informacje były niepełne, chciałam czytać, a nie być zmuszoną do wstawania i  pytania wujka Google. Zdarzało się, że pisano o nazwę potrawy i zaznaczało się, że jest smaczna oraz ważna dla kuchni danego obszaru. Nie twierdzę, że w rzeczywistości jest inaczej. Jednak chciałabym wiedzieć z czego się składa (by móc spróbować wyobrazić sobie ten smak), a przede wszystkim, co sprawiło, że ma taki status.

Pani Seghi serwuje czytelnikowi garnek, w którym jest miszmasz. Całkiem smaczny, apetycznie wyglądający i ładnie pachnący, ale niestety mało sycący.

9 komentarzy:

bursztynowa pisze...

Raczej nie przeczytam tej książki. Pozdrawiam :)

Tirindeth pisze...

Niespecjalnie mnie do tej książki ciągnie, więc chyba sobie odpuszczę. Jak widzę, i tak niewiele stracę ;)

Karolina pisze...

Czytania o Toskanii mam na razie chyba dość, niemniej urzekł mnie ten 'zając' w drugim akapicie ;)

Pozdrawiam:)

Bazgradełko pisze...

Czytałam i podobało się. Chociażby dlatego, że obraz Toskanii nie jest tutaj wygłaskany i przesłodzony. Książka jest tak jak blog Autorki - bezpośrednia i raczej sprawozdawcza. I tym mnie ujęła :) przepisów nie testowałam, także w tym względzie trudno się wypowiedzieć :)
Pozdrawiam ciepło :)

Unknown pisze...

Tytuł smakowity, ale pewnie mnie również brakowałoby informacji z czego się składa dana potrawa, więc raczej sobie odpuszczę.

Aleksandra Seghi pisze...

Serdecznie dziekuje za recenzje. Pozwole wkleic ja na moich blogach.
Ksiazka zostala napisana w 2009, ale dopiero teraz ujrzala swiatlo dzienne. Byc moze 3 lata temu nie bylo na rynku tak duzo pozycji zwiazanych z Toskania. Jednak wydanie ksiazki to dlugi okres i nalezy sie z tym pogodzic.
Kuchnia toskanska nalezy do biednej, wywodzacej sie z tradycji chlopskiej, jest bardzo prosta. Stad na zdjeciach nie ma wymyslnych zastaw. Przedmioty widoczne na fotografiach zostaly przywiezione z Toskanii.
Co do ciasta cytrynowego, to byc moze podczas pieczenia otwieralas czesto piekarnik i stad wyszedl zakalec. Ja znow pieklam je wczoraj (na dzisiejsze spotkanie autorskie) i wyszlo sympatycznie.
Serdecznie pozdrawiam, A.

Marta pisze...

A mnie ksiazka sie bardz9o podoba. Kocham Wlochy, kocham Toskanie, kuchnie wloska. Dlatego tez dla takiej osoby jak ja nigdy nie bedzie za duzo pozycji o tym wlasnie miejscu na ziemi. Cudownie czytac o normalnym zyciu, moc dowiedziec sie o miejscach do ktorych zwykly turysta nigdy by nie trafil, o ktorych nie dowiedzialby sie ze zwyklego nawet najbardziej wypasionego, najdrozszego, z najlepszymi zdjeciami. Ksiazke przeczytalam za jednym zamachem, i jeszcze przeczytam ja nie raz, nie dwa. Siegne wiele razy do przepisow z ksiazki. Kilka potraw juz robilam i kazda wyszla pysznie, zadnych zakalcow. Moze to kwestia dobrej reki i dobrego piekarnika. Ksiazka dla mnie jest bardzo malownicza. Moze dlatego ze wiele razy juz bylam w Toskanii nie musialam szukac porad u "wujka Google". Wiem rowniez ze ksiazki zanim zostana wydane maja nieco inny ksztalt, maja duzo wiecej zdjec, ale niestety czesto wydawca "okraja" wersje autora, koszty! Na taka ksiazke musi byc ludzi rowniez stac... Polecam wszystkim te lekture:)

Unknown pisze...

Pani Olu,
Brak wymyślnej zastawy był jak najbardziej na plus. Zdjęcia pokazywały potrawy tak, jak większość z nas chciałaby je podać, a przynajmniej widzieć na rodzinnym stole. Było tak włosko, ciepło. :-)

Możliwe, że zmylił mnie proszek do pieczenia. W książce nie jest podana jego ilość, a sama dodałam go mało ze względu na mamę, która go nie lubi. Na 5 jajek powinno być ok 2 łyżeczek, ja dałam mniej.
Całe szczęście, że ciasto nie było kosztowne i pracowite, można załować tylko straconego czasu.

Marta,
W Toskanii można by być wiele razy i niekoniecznie zobaczyć to, co zobaczyła autorka. Toskania jest duża i bogata, autorka zapewne opisała mały ułamek tego, co można i warto zobaczyć. Ja np. sprawdzałam m.in. nazwę jednej z atrakcji turystycznych, której pani Ola nie podała, a szkoda bo bardzo zachęcająco o niej pisała i nie jest usprawiedliwieniem, że tekst był w ramce jako ciekawostka.

-Pozwolę sobie skopiwać wcześniejszy swój komentarz do pani Oli.
Co do ciasta. Śmiem twierdzić, że rekę mam dobrą i piekarnik też. Możliwe, że zmylił mnie proszek do pieczenia. W książce nie jest podana jego ilość, a sama dodałam go mało ze względu na mamę, która go nie lubi. Na 5 jajek powinno być ok 2 łyżeczek, ja dałam mniej.
Całe szczęście, że ciasto nie było kosztowne i pracowite, można załować tylko straconego czasu.


Pozdrawiam serdecznie. :-)

Andrzej Zawadzki pisze...

Ach Kobiety... Nie trzeba się tak chwytać za pióropusze :)Dla mnie książka Pani Aleksandry jest świetnym dowodem na to, jak wiele ciepła i życzliwości można czerpać z codziennego życia. I podoba mi się jej rytm (książki) i taka normalność. Blogi są też cudowne i tchnie z nich tym samym uczuciem co z książek. Jak je czytam to od razu by się chciało usiąść przy zapalonych świecach, jeść te przysmaki i słuchać jak mruczący kot ociera się nam o nogi :) I cieszę się, że jest ktoś, kto dzieli się z nami swoją pasją i miłością życia.